Dopłata albo śmierć - RK dla Polski
20 tysięcy Polaków rocznie umiera na raka. Bo pacjentowi nie wolno dopłacić do kosztów leczenia, nawet gdyby od tego zależało jego życie – pisze Ryszard Kijak
Dopłata albo śmierć
„Polska”- Kontrowersje - Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. / 26 października 2007 str. 11
Niedawno aresztowano pewnego lekarza – za to, że wziął od pacjenta trzy kilo padliny, i za to, że od wdzięcznej pacjentki otrzymał 20 zł, gdyż przyjął ją przed godziną rozpoczęcia swojej pracy. Do tak kuriozalnej sytuacji by nie doszło, gdyby w Polsce obowiązywały dopłaty pacjentów do świadczeń medycznych, np. na wzór francuski, gdzie pacjent musi zapłacić w przychodni 21 euro, a ubezpieczalnia zwraca mu tylko 16.
Pozostałe 5 euro stanowi właśnie dopłatę bezpośrednią. Eliminuje ona wymuszanie tzw. świadczeń zbędnych w lecznictwie otwartym i zmniejsza kolejki o ok. 20 proc. Niekoniecznie bowiem ma uzasadnienie kultywowana przez niektóre starsze panie tradycja: w niedzielę do kościoła, w poniedziałek do lekarza. Niekoniecznie też trzeba się meldować u doktora z banalnymi dolegliwościami.
Drzemiący potencjał
Dopłaty nie mogą być zbyt niskie, rzędu 2 zł, jak to zaproponował kiedyś w chwili zaćmienia umysłu wicepremier Jerzy Hausner (i z czego wycofał się następnego dnia, po otrzymaniu „opr” od swoich władz partyjnych), gdyż koszty zagospodarowania tych pieniędzy (pisanie pokwitowań, kasa, księgowość, bank, podatek) przewyższyłyby ich nominalną wartość. Nie mogą też być zbyt wysokie, aby nie okazały się barierą w powszechnym dostępie do świadczeń medycznych. Wydaje się, że kwota 7-10 zł za każdą wizytę w poz spełniałaby te warunki. Zresztą, w uzasadnionych przypadkach lekarz mógłby przecież odstąpić od jej pobrania. Skoro przed wojną mógł leczyć ubogich za darmo, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby mógł tak czynić i teraz. Znając swoich pacjentów, wie, komu się przelewa, a komu nie.
Podobna zasada powinna też obowiązywać w publicznych poradniach specjalistycznych, które – ze względu na narzucane przez Narodowy Fundusz Zdrowia limity – zamykane są po południu na głucho. A przecież w tym czasie można by przyjmować pacjentów, za dopłatą powiedzmy 20-30 zł. Ci, którzy skorzystaliby z takiej możliwości, przyszliby po 1500, a czas oczekiwania dla pozostałych uległby odczuwalnej redukcji. Wszyscy byliby zadowoleni.
Wyrok za dobre chęci
Takie rozwiązanie zastosował były dyrektor Samodzielnego Publicznego Szpitala Klinicznego w Białymstoku Jerzy Kamiński, ale niestety po dwóch dniach eksperymentu sprawa trafiła do sądu i skończyła się wyrokiem skazującym. Sąd uznał, że co prawda dyrektor naruszył przepisy prawa, ale ze względu na to, iż działał na korzyść pacjentów (sic!), odstąpił od wymierzenia kary. Do tego (bardzo oryginalnego zresztą) orzeczenia przyczyniły się zeznania świadków… oskarżenia – dwóch pacjentek, które zapłaciły, zostały przyjęte poza kolejką, i podczas rozprawy oświadczyły, że są bardzo wdzięczne dyrektorowi za stworzenie im takiej możliwości.
W efekcie, Kamiński odstąpił od swoich niecnych praktyk finansowych, i nawet, dla świętego spokoju, nie odwoływał się już od wyroku, choć zdaniem niektórych prawników miał dużą szansę na wygraną w sądzie wyższej instancji. A kto na tym stracił? Przede wszystkim pacjenci.
Bodziec konkurencyjny
Dopłaty należy również wprowadzić w szpitalach. Pomijając procedury ratujące życie i stosowane w stanach nagłych, oraz te najdroższe, pacjent (przy zwolnieniu z tego obowiązku osób najuboższych, których leczenie musi pokryć opieka społeczna) powinien dopłacać z własnej kieszeni (albo z dodatkowego ubezpieczenia) różnicę pomiędzy kwotą przekazywaną szpitalowi za daną procedurę przez NFZ a faktycznym kosztem jej wykonania w danej placówce.
Jeżeli za wycięcie pęcherzyka żółciowego NFZ płaci 2.000 zł, a rzeczywisty koszt wynosi 2.300, to dopłata powinna wynieść 300 zł. Ale w sąsiednim szpitalu koszt tego zabiegu może być niższy. Tym samym, dopłata również byłaby tam mniejsza. I wówczas pacjent wybierze ten drugi szpital. A pierwszy, aby utrzymać się na rynku i nie stracić pacjentów, zacznie redukować swoje koszty, poprawi jakość świadczeń. W ten sposób zrodzi się mechanizm konkurencyjności pomiędzy szpitalami, walka o pacjenta, przyciąganie go ceną dopłaty i poziomem usług. Oczywiście chodzi pacjenta przytomnego. Bo nieprzytomny nie ma wyboru. Ale też i nie dopłaca, jako stan nagły.
Skoro naszego państwa (jako instytucji) nie stać na radykalne zwiększenie dopływu środków publicznych do systemu ochrony zdrowia, skoro musimy utrzymać kompromitujące, ostatnie miejsce w Unii Europejskiej (4 proc. produktu krajowego brutto, podczas gdy następne po nas Czechy przeznaczają na ten cel już 6 proc. pkb), to, niestety, do zdrowia trzeba dołożyć z własnej kieszeni. Zamiast do łapy konowała-wydrwigrosza, pieniądze trafią do szpitalnej kasy, pozwalając na inwestycje w sprzęt, w infrastrukturę, i na lepsze wynagrodzenie pracowników. Innego wyjścia nie ma, chyba że chcemy mieć nadal gigantyczne (kilkuletnie nieraz) kolejki, poziom medycyny jak za króla Ćwieczka, oraz zbójów-lekarzy łapówkarzy.
Równo nie znaczy darmo
Wprowadzenie dopłat bynajmniej nie stoi w sprzeczności z Konstytucją RP. Konstytucja bowiem wcale nie gwarantuje obywatelom darmowego leczenia, jak sądzą niektórzy. Jest to fałszywa teza. Konstytucja obowiązuje już 10 lat, a w społeczeństwie wciąż egzystują jakieś mity. Jej art. 68 ust. 2 mówi tylko, że obywatelom władze publiczne zapewniają równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych.
Co to oznacza? Że w ramach finansowania publicznego, każdy ma prawo do takiego samego świadczenia. I tyle. Natomiast jeżeli oprócz publicznych, zostałyby wprowadzone środki prywatne, to tu już równy dostęp się kończy. Ci, którzy korzystają z nakładów publicznych, nadal mają równy dostęp, a ci, którzy zechcą dopłacić, mogą mieć dostęp lepszy, bo korzystają już także i ze środków własnych.
Były minister zdrowia Marek Balicki neguje możliwość pobierania opłat za świadczenia medyczne od ubezpieczonych w NFZ pacjentów (którzy za własne pieniądze chcieliby ominąć kolejkę i wykorzystać marnujące się w poradniach i szpitalach miejsca), powołując się na art. 34 ust. 1 ustawy o zakładach opieki zdrowotnej, który wymaga stworzenia odrębnych przepisów przewidujących odpłatność. Przy czym twierdzi, że przepisem odrębnym może być wyłącznie ustawa. Jednak nie wszyscy prawnicy są tego zdania: takim przepisem może być statut sejmiku województwa.
W szerszym rozumieniu, „przepisem odrębnym” mogłaby być więc też na przykład uchwała organu założycielskiego zakładu opieki zdrowotnej, czyli powiedzmy rady powiatu lub sejmiku województwa, a może i nawet po prostu zarządzenie dyrektora danego sp zozu, ustanawiające możliwość dopłat pacjentów do świadczeń zdrowotnych.
Dałoby się zatem, moim zdaniem, wprowadzić dopłaty lokalnie, bez konieczności uchwalania specjalnej ustawy. Dlaczego zatem jeszcze nigdzie tak się nie stało? Przede wszystkim ze względów politycznych. Bo, jak wiadomo, populistycznym partiom wcale nie jest na rękę wprowadzanie rozwiązań, które co prawda miałyby swoje racjonalne uzasadnienie, ale nie byłyby popularne wśród wyborców. Łatwiej jest utrzymać status quo i zwalać całą winę na swoich przeciwników, niż zdobyć się na odważne decyzje: my wam zafundujemy współpłacenie, a wy na nas głosujcie. Po co bezmyślnie tracić punkty w sondażach?
Ja se ne boim, ja mam raka!
Tymczasem sytuacja jest taka, że publiczne nakłady na opiekę zdrowotną rosną w ślimaczym tempie, nie wyrównują nawet wzrostu cen aparatury i wyrobów medycznych, ogólnie są niewystarczające, przez co np. umieralność na raka jest w Polsce dwukrotnie większa niż w Europie. Według raportu szwedzkiego Królewskiego Instytutu Karolinska, na leczenia raka Polska przeznacza w przeliczeniu na jednego mieszkańca marne 30 euro, zajmując żenujące, ostatnie miejsce w UE, podczas gdy następne – Węgry 49 euro, Czechy 50 euro, Portugalia 89 euro, a średnia w UE wynosi 125 euro. Powyżej tej średniej plasuje się Irlandia i wiele innych krajów. Polskie 30 euro to już nie tylko hańba, ale i zbrodnia.
A w dodatku, pacjent sam nie może oficjalnie dopłacić do kosztów swojego leczenia, nawet gdyby chciał. Dlatego 20 tysięcy Polaków rocznie umiera na raka, nie otrzymawszy właściwego leczenia przeciwnowotworowego na miarę osiągnięć współczesnej medycyny. I nikt spośród tych 20 tysięcy chorych nie ma nawet szansy aby samemu zatroszczyć się o swoje zdrowie, poprzez wzięcie na siebie części kosztów. Bo prawo tego zabrania (lub tego nie przewiduje).
W Europie dopłaty są stosowane powszechnie. W Belgii pacjent płaci ryczałt za przyjęcie do szpitala oraz za pobyt i leki, w Estonii 25 koron za każdy dzień pobytu w szpitalu, w Niemczech przy każdej pierwszej wizycie kwartalnej lekarzowi rodzinnemu płaci się 10 euro, we Włoszech dopłaca się za podwyższony standard, itd. itp. Przykłady można mnożyć. W każdym kraju istnieje jakaś forma dopłat. Tylko nie w Polsce.
Ubóstwo do sproszkowania
Obecny minister zdrowia Zbigniew Religa utrzymuje, że strefa ubóstwa w Polsce jest zbyt duża, aby wprowadzać współpłacenie. Brzmi to bardzo szlachetnie, ale ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Z tą strefą ubóstwa nie jest już w Polsce tak źle. Mówi o tym „Diagnoza społeczna 2007” Janusza Czapińskiego. Jedynie 4,8 proc. domowych gospodarstw jednoosobowych ma miesięczny dochód niższy niż 360 zł. Tzw. głębokość ubóstwa również jest niska. A poza tym: ubogich przecież można zwolnić z dopłat.
Mamy okres wyborczy, kandydaci na posłów i senatorów obrzucają się przeróżnymi inwektywami, ale problemy ochrony zdrowia omijają z daleka, jak śmierdzące jajo. Tymczasem ludzie umierają w kolejkach do specjalistów nie doczekawszy zbadania, giną z powodu niedostatecznych nakładów na ich leczenie, i nawet nie mogą sami sobie dopłacić do szansy na przeżycie.
I dobrze im tak. No bo pacjent – cóż to za wyborca!? Leży taki w łóżku, kwęka, stęka, wymiotuje, puszcza bąki, żaden z niego pożytek, nawet do urny nie pójdzie. Chyba że go tam zaniosą. Sproszkowanego. I dopiero w takiej postaci staje się przydatny, jako sposób na tanie państwo, bo przestaje pobierać emeryturę czy rentę, i dzięki temu nie doprowadza społeczeństwa do ruiny. Im szybciej wykorkuje, tym dla państwa lepiej.
Dopłata albo śmierć
„Polska”- Kontrowersje - Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. / 26 października 2007 str. 11Niedawno aresztowano pewnego lekarza – za to, że wziął od pacjenta trzy kilo padliny, i za to, że od wdzięcznej pacjentki otrzymał 20 zł, gdyż przyjął ją przed godziną rozpoczęcia swojej pracy. Do tak kuriozalnej sytuacji by nie doszło, gdyby w Polsce obowiązywały dopłaty pacjentów do świadczeń medycznych, np. na wzór francuski, gdzie pacjent musi zapłacić w przychodni 21 euro, a ubezpieczalnia zwraca mu tylko 16.
Pozostałe 5 euro stanowi właśnie dopłatę bezpośrednią. Eliminuje ona wymuszanie tzw. świadczeń zbędnych w lecznictwie otwartym i zmniejsza kolejki o ok. 20 proc. Niekoniecznie bowiem ma uzasadnienie kultywowana przez niektóre starsze panie tradycja: w niedzielę do kościoła, w poniedziałek do lekarza. Niekoniecznie też trzeba się meldować u doktora z banalnymi dolegliwościami.
Drzemiący potencjał
Dopłaty nie mogą być zbyt niskie, rzędu 2 zł, jak to zaproponował kiedyś w chwili zaćmienia umysłu wicepremier Jerzy Hausner (i z czego wycofał się następnego dnia, po otrzymaniu „opr” od swoich władz partyjnych), gdyż koszty zagospodarowania tych pieniędzy (pisanie pokwitowań, kasa, księgowość, bank, podatek) przewyższyłyby ich nominalną wartość. Nie mogą też być zbyt wysokie, aby nie okazały się barierą w powszechnym dostępie do świadczeń medycznych. Wydaje się, że kwota 7-10 zł za każdą wizytę w poz spełniałaby te warunki. Zresztą, w uzasadnionych przypadkach lekarz mógłby przecież odstąpić od jej pobrania. Skoro przed wojną mógł leczyć ubogich za darmo, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby mógł tak czynić i teraz. Znając swoich pacjentów, wie, komu się przelewa, a komu nie.
Podobna zasada powinna też obowiązywać w publicznych poradniach specjalistycznych, które – ze względu na narzucane przez Narodowy Fundusz Zdrowia limity – zamykane są po południu na głucho. A przecież w tym czasie można by przyjmować pacjentów, za dopłatą powiedzmy 20-30 zł. Ci, którzy skorzystaliby z takiej możliwości, przyszliby po 1500, a czas oczekiwania dla pozostałych uległby odczuwalnej redukcji. Wszyscy byliby zadowoleni.
Wyrok za dobre chęci
Takie rozwiązanie zastosował były dyrektor Samodzielnego Publicznego Szpitala Klinicznego w Białymstoku Jerzy Kamiński, ale niestety po dwóch dniach eksperymentu sprawa trafiła do sądu i skończyła się wyrokiem skazującym. Sąd uznał, że co prawda dyrektor naruszył przepisy prawa, ale ze względu na to, iż działał na korzyść pacjentów (sic!), odstąpił od wymierzenia kary. Do tego (bardzo oryginalnego zresztą) orzeczenia przyczyniły się zeznania świadków… oskarżenia – dwóch pacjentek, które zapłaciły, zostały przyjęte poza kolejką, i podczas rozprawy oświadczyły, że są bardzo wdzięczne dyrektorowi za stworzenie im takiej możliwości.W efekcie, Kamiński odstąpił od swoich niecnych praktyk finansowych, i nawet, dla świętego spokoju, nie odwoływał się już od wyroku, choć zdaniem niektórych prawników miał dużą szansę na wygraną w sądzie wyższej instancji. A kto na tym stracił? Przede wszystkim pacjenci.
Bodziec konkurencyjny
Dopłaty należy również wprowadzić w szpitalach. Pomijając procedury ratujące życie i stosowane w stanach nagłych, oraz te najdroższe, pacjent (przy zwolnieniu z tego obowiązku osób najuboższych, których leczenie musi pokryć opieka społeczna) powinien dopłacać z własnej kieszeni (albo z dodatkowego ubezpieczenia) różnicę pomiędzy kwotą przekazywaną szpitalowi za daną procedurę przez NFZ a faktycznym kosztem jej wykonania w danej placówce.Jeżeli za wycięcie pęcherzyka żółciowego NFZ płaci 2.000 zł, a rzeczywisty koszt wynosi 2.300, to dopłata powinna wynieść 300 zł. Ale w sąsiednim szpitalu koszt tego zabiegu może być niższy. Tym samym, dopłata również byłaby tam mniejsza. I wówczas pacjent wybierze ten drugi szpital. A pierwszy, aby utrzymać się na rynku i nie stracić pacjentów, zacznie redukować swoje koszty, poprawi jakość świadczeń. W ten sposób zrodzi się mechanizm konkurencyjności pomiędzy szpitalami, walka o pacjenta, przyciąganie go ceną dopłaty i poziomem usług. Oczywiście chodzi pacjenta przytomnego. Bo nieprzytomny nie ma wyboru. Ale też i nie dopłaca, jako stan nagły.
Skoro naszego państwa (jako instytucji) nie stać na radykalne zwiększenie dopływu środków publicznych do systemu ochrony zdrowia, skoro musimy utrzymać kompromitujące, ostatnie miejsce w Unii Europejskiej (4 proc. produktu krajowego brutto, podczas gdy następne po nas Czechy przeznaczają na ten cel już 6 proc. pkb), to, niestety, do zdrowia trzeba dołożyć z własnej kieszeni. Zamiast do łapy konowała-wydrwigrosza, pieniądze trafią do szpitalnej kasy, pozwalając na inwestycje w sprzęt, w infrastrukturę, i na lepsze wynagrodzenie pracowników. Innego wyjścia nie ma, chyba że chcemy mieć nadal gigantyczne (kilkuletnie nieraz) kolejki, poziom medycyny jak za króla Ćwieczka, oraz zbójów-lekarzy łapówkarzy.
Równo nie znaczy darmo
Wprowadzenie dopłat bynajmniej nie stoi w sprzeczności z Konstytucją RP. Konstytucja bowiem wcale nie gwarantuje obywatelom darmowego leczenia, jak sądzą niektórzy. Jest to fałszywa teza. Konstytucja obowiązuje już 10 lat, a w społeczeństwie wciąż egzystują jakieś mity. Jej art. 68 ust. 2 mówi tylko, że obywatelom władze publiczne zapewniają równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych. Co to oznacza? Że w ramach finansowania publicznego, każdy ma prawo do takiego samego świadczenia. I tyle. Natomiast jeżeli oprócz publicznych, zostałyby wprowadzone środki prywatne, to tu już równy dostęp się kończy. Ci, którzy korzystają z nakładów publicznych, nadal mają równy dostęp, a ci, którzy zechcą dopłacić, mogą mieć dostęp lepszy, bo korzystają już także i ze środków własnych.
Były minister zdrowia Marek Balicki neguje możliwość pobierania opłat za świadczenia medyczne od ubezpieczonych w NFZ pacjentów (którzy za własne pieniądze chcieliby ominąć kolejkę i wykorzystać marnujące się w poradniach i szpitalach miejsca), powołując się na art. 34 ust. 1 ustawy o zakładach opieki zdrowotnej, który wymaga stworzenia odrębnych przepisów przewidujących odpłatność. Przy czym twierdzi, że przepisem odrębnym może być wyłącznie ustawa. Jednak nie wszyscy prawnicy są tego zdania: takim przepisem może być statut sejmiku województwa.
W szerszym rozumieniu, „przepisem odrębnym” mogłaby być więc też na przykład uchwała organu założycielskiego zakładu opieki zdrowotnej, czyli powiedzmy rady powiatu lub sejmiku województwa, a może i nawet po prostu zarządzenie dyrektora danego sp zozu, ustanawiające możliwość dopłat pacjentów do świadczeń zdrowotnych.
Dałoby się zatem, moim zdaniem, wprowadzić dopłaty lokalnie, bez konieczności uchwalania specjalnej ustawy. Dlaczego zatem jeszcze nigdzie tak się nie stało? Przede wszystkim ze względów politycznych. Bo, jak wiadomo, populistycznym partiom wcale nie jest na rękę wprowadzanie rozwiązań, które co prawda miałyby swoje racjonalne uzasadnienie, ale nie byłyby popularne wśród wyborców. Łatwiej jest utrzymać status quo i zwalać całą winę na swoich przeciwników, niż zdobyć się na odważne decyzje: my wam zafundujemy współpłacenie, a wy na nas głosujcie. Po co bezmyślnie tracić punkty w sondażach?
Ja se ne boim, ja mam raka!
Tymczasem sytuacja jest taka, że publiczne nakłady na opiekę zdrowotną rosną w ślimaczym tempie, nie wyrównują nawet wzrostu cen aparatury i wyrobów medycznych, ogólnie są niewystarczające, przez co np. umieralność na raka jest w Polsce dwukrotnie większa niż w Europie. Według raportu szwedzkiego Królewskiego Instytutu Karolinska, na leczenia raka Polska przeznacza w przeliczeniu na jednego mieszkańca marne 30 euro, zajmując żenujące, ostatnie miejsce w UE, podczas gdy następne – Węgry 49 euro, Czechy 50 euro, Portugalia 89 euro, a średnia w UE wynosi 125 euro. Powyżej tej średniej plasuje się Irlandia i wiele innych krajów. Polskie 30 euro to już nie tylko hańba, ale i zbrodnia.A w dodatku, pacjent sam nie może oficjalnie dopłacić do kosztów swojego leczenia, nawet gdyby chciał. Dlatego 20 tysięcy Polaków rocznie umiera na raka, nie otrzymawszy właściwego leczenia przeciwnowotworowego na miarę osiągnięć współczesnej medycyny. I nikt spośród tych 20 tysięcy chorych nie ma nawet szansy aby samemu zatroszczyć się o swoje zdrowie, poprzez wzięcie na siebie części kosztów. Bo prawo tego zabrania (lub tego nie przewiduje).
W Europie dopłaty są stosowane powszechnie. W Belgii pacjent płaci ryczałt za przyjęcie do szpitala oraz za pobyt i leki, w Estonii 25 koron za każdy dzień pobytu w szpitalu, w Niemczech przy każdej pierwszej wizycie kwartalnej lekarzowi rodzinnemu płaci się 10 euro, we Włoszech dopłaca się za podwyższony standard, itd. itp. Przykłady można mnożyć. W każdym kraju istnieje jakaś forma dopłat. Tylko nie w Polsce.
Ubóstwo do sproszkowania
Obecny minister zdrowia Zbigniew Religa utrzymuje, że strefa ubóstwa w Polsce jest zbyt duża, aby wprowadzać współpłacenie. Brzmi to bardzo szlachetnie, ale ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Z tą strefą ubóstwa nie jest już w Polsce tak źle. Mówi o tym „Diagnoza społeczna 2007” Janusza Czapińskiego. Jedynie 4,8 proc. domowych gospodarstw jednoosobowych ma miesięczny dochód niższy niż 360 zł. Tzw. głębokość ubóstwa również jest niska. A poza tym: ubogich przecież można zwolnić z dopłat.Mamy okres wyborczy, kandydaci na posłów i senatorów obrzucają się przeróżnymi inwektywami, ale problemy ochrony zdrowia omijają z daleka, jak śmierdzące jajo. Tymczasem ludzie umierają w kolejkach do specjalistów nie doczekawszy zbadania, giną z powodu niedostatecznych nakładów na ich leczenie, i nawet nie mogą sami sobie dopłacić do szansy na przeżycie.
I dobrze im tak. No bo pacjent – cóż to za wyborca!? Leży taki w łóżku, kwęka, stęka, wymiotuje, puszcza bąki, żaden z niego pożytek, nawet do urny nie pójdzie. Chyba że go tam zaniosą. Sproszkowanego. I dopiero w takiej postaci staje się przydatny, jako sposób na tanie państwo, bo przestaje pobierać emeryturę czy rentę, i dzięki temu nie doprowadza społeczeństwa do ruiny. Im szybciej wykorkuje, tym dla państwa lepiej.