NO to idziemy do wyborów? - prof. Jerzy Przystawa
Jerzy Przystawa
„No, to idziemy do wyborów!”?
Nowe wybory jak miecz Damoklesa wiszą nad naszą klasą polityczną, a Jarosław Kaczyński, niczym najnowsze wcielenie Dionizosa Starszego, straszy nimi zarówno swoich przyjaciół, jak i wrogów, sprawiając przy tym wrażenie, jakby od niego tylko zależało, kiedy to końskie włosie zostanie zerwane. Jego Wielki Brat, dla odmiany, grozi nam otwarciem wszystkich teczek, ale spełnienie tej potwornej groźby wydaje się jeszcze mniej prawdopodobne niż rozwiązanie Sejmu. I to pomimo groźnych odgłosów dobiegających z Trybunału Konstytucyjnego, gdzie – niezależnie do lustracji – zaczynają wypływać jakieś teczki, których wcześniej nikt nie mógł znaleźć. Tym niemniej, częstotliwość potrząsania mieczem wyborczym powinna nas skłonić to pogłębionej refleksji nad tym, co też w temacie wyborów ma do zaproponowania Brat Wielkiego Brata. A właśnie nie dalej jak jakiś tydzień temu, w wywiadzie pod pompatycznym tytułem Historia rusza z miejsca, powiedział Katarzynie Hejke (http://www.gazetapolska.pl/?module=messages&message_id=171):
Coraz dobitniej przekonuję się, że gdyby po ostatnich wyborach doszło do koalicji pomiędzy nami a Platformą, bylibyśmy w tym układzie ubezwłasnowolnionym dodatkiem. Każda nasza propozycja zmian w Polsce byłaby natychmiast torpedowana przy pomocy znacznej części mediów. Patologie III RP trzymałyby się mocno. Sądzę, że rząd zdominowany przez PO prowadziłby politykę umacniania najsilniejszych grup społecznych, licząc na to, że rozwój gospodarczy rozładuje napięcia społeczne, które niechybnie nabrałyby mocy.
Nawet propozycja zmiany ordynacji wyborczej była determinowana tym sposobem myślenia – jednomandatowe okręgi wyborcze i zaniechanie finansowania partii politycznych z budżetu państwa faworyzowałyby osoby najbogatsze. Do jakich skutków mogłoby to doprowadzić, dobrze pokazuje przykład byłego senatora Henryka Stokłosy. Pamiętam, jak w pierwszej połowie lat 90. przyjechałem do Piły i zobaczyłem jakąś przedziwną rzeczywistość, którą można obrazowo określić „księstwem Stokłosy”. Tego typu lokalni „baronowie” zyskaliby najbardziej na jednomandatowych okręgach wyborczych.
Uczeni profesorowie, zasiadający teraz w wielkiej liczbie w Trybunale Konstytucyjnym, natychmiast zajęli się niesłuszną ustawą lustracyjną i trudno wątpić, że wykryją dziesiątki zapisów konstytucyjnych, dla których nie powinna ona być wprowadzona w życie, a wszystko to zostanie udowodnione w języku, na jaki tylko wybitnych profesorów stać. Ci sami jednak profesorowie nie dostrzegają niczego niewłaściwego w systematycznym gwałceniu konstytucyjnej zasady równości wyborów do Sejmu, chociażby tylko poprzez ten zapis o finansowaniu – nota bene nie wszystkich, ale tylko niektórych – partii politycznych i ich kampanii wyborczych z budżetu państwa! Co, w końcu, o tyle jest zrozumiałe, że wszyscy oni pobierali nauki u tych samych konstytucjonalistów, którzy nie widzieli niczego niezgodnego pomiędzy ordynacją wyborczą w PRL, a peerelowską konstytucją, w której też zapisano, że wybory do Sejmu są RÓWNE. Ciekawe jednak, że sprzeczności tej nie dostrzegł jeszcze nawet pan dr Janusz Kochanowski, Rzecznik Praw Obywatelskich!?
Wszyscy rozumiemy dobrze problem Jarosława Kaczyńskiego i innych liderów, albowiem bez tego finansowania z budżetu ich wielkie partie nie przetrwałyby kolejnych wyborów. Widząc, jak po każdych wyborach następuje fragmentacja partii, które już uzyskały mandaty sejmowe, zdajemy sobie sprawę, że nawet pomimo nałożenia haraczu na wszystkich obywateli, mają one zasadnicze trudności z dotrwaniem do końca kadencji, co dopiero mówić o nieprzewidywalności nowej elekcji! Rozumieć, rozumiemy, ale to nie zmienia faktu, że w Polsce niewielu się takich znajdzie, którzy uznaliby taką sytuację za normalną i godną poparcia. Dlatego zgłaszamy postulat jednomandatowych okręgów wyborczych (JOW), bo tam, gdzie tak przeprowadza się wybory, tego problemu nie ma.
Slogan Stokłosa wiecznie żywy dowodzi tylko, jak ubogi jest zasób argumentów, wytaczanych przez przeciwników JOW. Oczywiście, nie od dzisiaj wiemy, że Pan Premier jest zdania, iż argument siły zawsze jest lepszy od siły argumentu, ale przecież taki intelektualista jak Marszałek Ludwik Dorn mógłby już coś lepszego Panu Premierowi doradzić?
Niechęć braci Kaczyńskich do Henryka Stokłosy musi mieć swoje źródło w fakcie, że kiedy obaj oni dostali się do I Senatu RP z poręki Lecha Wałęsa, to Stokłosa miał czelność przełamać walec Solidarności i zdobyć jeden jedyny mandat uzyskany bez zdjęcia z Wałęsą! Dlaczego tylko Stokłosa i czy o tym rozstrzygnęły jego wielkie pieniądze możemy jedynie dywagować. Sztuka ta bowiem nie udała się innym wielkim potentatom, z potężniejszymi koneksjami, by przypomnieć choćby Dariusza Tytusa Przywieczerskiego – nie dość, że bogacz, to jeszcze filantrop i przyjaciel największych polityków, który miliardowymi datkami wspierał nie tylko ochronki i szpitale, ale nawet ikonę wolności i demokracji, jaką w owym czasie był Jacek Kuroń! A mimo tego dostała mu się figa z makiem i Stokłosie dorównał tylko w tym, że dzisiaj ścigają ich obu po świecie listy gończe!
Gdyby argument Stokłosa był coś wart, to w Senacie powinni zasiadać, w jakimś procencie, ludzie znacznie bardziej majętni, niż ci, którzy przeciętnie dostają się do Sejmu. Tymczasem, kiedy zapoznamy się z oświadczeniami majątkowymi posłów i senatorów, to nic takiego zauważyć nie sposób. Oczywiście, do Sejmu, uczciwą drogą (tzn. zgodnie z nieuczciwymi regułami ordynacji wyborczej!) żaden poseł niezależny wejść nie może, gdyż ordynacja całkowicie takie możliwości wyklucza. Niezależni pojawiają się dopiero po wyborach, a więc kiedy albo zostaną karnie wyrzuceni z partii, z listy której zostali wybrani, albo kiedy te partie zdradzą, jak nie przymierzając, Marszałek Marek Jurek i inni. W Senacie mamy aktualnie 5 senatorów niezależnych, są to panowie Bogdan Borusewicz, Kazimierz Kutz, Jarosław Lasecki, Marian Miłek i Maciej Płażyński. Poza senatorem Laseckim nikt z nich za bogacza się nie podaje, a zadeklarowane przez nich wszystkich razem oszczędności wynoszą zaledwie 170 tysięcy złotych, a więc ok. 40 tysięcy na głowę. Jedynie senator Lasecki mógłby tu uchodzić za bogatego, bo zadeklarował 600 tysięcy oszczędności i ponad 20 milionów majątku trwałego, a także wysokie dochody. Tyle tylko, że cała ta jego niezależność sprowadza się do tego, że jest członkiem Klubu Parlamentarnego Prawa i Sprawiedliwości!
W ogóle lektura oświadczeń majątkowych senatorów napawać może zadumą. 99 senatorów (oświadczenia majątkowego senatora Lewandowskiego w internecie nie ma) zadeklarowało razem nieco ponad 10 milionów złotych walorów gotówkowych (licząc razem dewizy i złotówki). Daje to marne 100 tysięcy na głowę, a i to trzeba jeszcze zważyć: najbogatsi są senatorowie Sikorski (PiS) oraz Smoktunowicz (PO), których oszczędności razem przekraczają 3 miliony złotych. Jak się okazuje 37 senatorów to bidaki, niczym myszki kościelne, i w swoich oświadczeniach nie deklarują nic, albo prawie nic (poniżej 10 tysięcy). Trochę lepiej to wygląda, jeśli chodzi o nieruchomości, bo tutaj każdy prawie senator wykazuje się roztropną zapobiegliwością i, z reguły, dysponuje, więcej niż jedną nieruchomością, co można tylko pochwalić. Ale nieruchomości mają to do siebie, że się nie ruszają i trudno je wykorzystać w kampanii wyborczej dla zdobycia mandatu senatora. Wypada więc między bajki włożyć opowiadanie o tym, jak to bogacze kupują sobie mandaty w warunkach wyborów większościowych i tam trzeba włożyć argument Stokłosa.
Na koniec wypada zwrócić uwagę Panu Premierowi i innym szermującym argumentem Stokłosa, że wybory w okręgach jednomandatowych to nie to samo, co wybory w okręgach dwu, trzy czy czteromandatowych. Wiem, że humanistom trudno to zrozumieć, a różnica pomiędzy jeden, dwa czy cztery wydaje się bez znaczenia. Ale tak nie jest i to z różnych powodów. Jednym z nich jest fakt, że bardzo wielu wyborców nie ma wcale świadomości, że przy wyborach do Senatu dysponują więcej niż jednym głosem i jak pokazują statystyki, ponad 20% wyborców głosuje tylko na jednego kandydata! Jeszcze bardziej istotny jest rozmiar okręgu wyborczego: w JOW okręgi wyborcze będą ok. 10 razy mniejsze od okręgów w wyborach senackich, a to oznacza, że wyborcy uzyskaliby dziesięciokrotnie większe możliwości poznania kandydatów i ich wybór byłby dziesięciokrotnie bardziej racjonalny i świadomy.
Doskonale rozumiemy, dlaczego Jarosław Kaczyński nie chce okręgów jednomandatowych i rozumiemy też powody, dla których nie wypada mu o tym mówić. Skoro nie ma więc dobrych argumentów, czy nie lepiej byłoby, gdyby raczej milczał, niż nie sprowokowany opowiadał nam takie kawałki?
Wrocław, 10 maja 2007
„No, to idziemy do wyborów!”?
Nowe wybory jak miecz Damoklesa wiszą nad naszą klasą polityczną, a Jarosław Kaczyński, niczym najnowsze wcielenie Dionizosa Starszego, straszy nimi zarówno swoich przyjaciół, jak i wrogów, sprawiając przy tym wrażenie, jakby od niego tylko zależało, kiedy to końskie włosie zostanie zerwane. Jego Wielki Brat, dla odmiany, grozi nam otwarciem wszystkich teczek, ale spełnienie tej potwornej groźby wydaje się jeszcze mniej prawdopodobne niż rozwiązanie Sejmu. I to pomimo groźnych odgłosów dobiegających z Trybunału Konstytucyjnego, gdzie – niezależnie do lustracji – zaczynają wypływać jakieś teczki, których wcześniej nikt nie mógł znaleźć. Tym niemniej, częstotliwość potrząsania mieczem wyborczym powinna nas skłonić to pogłębionej refleksji nad tym, co też w temacie wyborów ma do zaproponowania Brat Wielkiego Brata. A właśnie nie dalej jak jakiś tydzień temu, w wywiadzie pod pompatycznym tytułem Historia rusza z miejsca, powiedział Katarzynie Hejke (http://www.gazetapolska.pl/?module=messages&message_id=171):
Coraz dobitniej przekonuję się, że gdyby po ostatnich wyborach doszło do koalicji pomiędzy nami a Platformą, bylibyśmy w tym układzie ubezwłasnowolnionym dodatkiem. Każda nasza propozycja zmian w Polsce byłaby natychmiast torpedowana przy pomocy znacznej części mediów. Patologie III RP trzymałyby się mocno. Sądzę, że rząd zdominowany przez PO prowadziłby politykę umacniania najsilniejszych grup społecznych, licząc na to, że rozwój gospodarczy rozładuje napięcia społeczne, które niechybnie nabrałyby mocy.
Nawet propozycja zmiany ordynacji wyborczej była determinowana tym sposobem myślenia – jednomandatowe okręgi wyborcze i zaniechanie finansowania partii politycznych z budżetu państwa faworyzowałyby osoby najbogatsze. Do jakich skutków mogłoby to doprowadzić, dobrze pokazuje przykład byłego senatora Henryka Stokłosy. Pamiętam, jak w pierwszej połowie lat 90. przyjechałem do Piły i zobaczyłem jakąś przedziwną rzeczywistość, którą można obrazowo określić „księstwem Stokłosy”. Tego typu lokalni „baronowie” zyskaliby najbardziej na jednomandatowych okręgach wyborczych.
Uczeni profesorowie, zasiadający teraz w wielkiej liczbie w Trybunale Konstytucyjnym, natychmiast zajęli się niesłuszną ustawą lustracyjną i trudno wątpić, że wykryją dziesiątki zapisów konstytucyjnych, dla których nie powinna ona być wprowadzona w życie, a wszystko to zostanie udowodnione w języku, na jaki tylko wybitnych profesorów stać. Ci sami jednak profesorowie nie dostrzegają niczego niewłaściwego w systematycznym gwałceniu konstytucyjnej zasady równości wyborów do Sejmu, chociażby tylko poprzez ten zapis o finansowaniu – nota bene nie wszystkich, ale tylko niektórych – partii politycznych i ich kampanii wyborczych z budżetu państwa! Co, w końcu, o tyle jest zrozumiałe, że wszyscy oni pobierali nauki u tych samych konstytucjonalistów, którzy nie widzieli niczego niezgodnego pomiędzy ordynacją wyborczą w PRL, a peerelowską konstytucją, w której też zapisano, że wybory do Sejmu są RÓWNE. Ciekawe jednak, że sprzeczności tej nie dostrzegł jeszcze nawet pan dr Janusz Kochanowski, Rzecznik Praw Obywatelskich!?
Wszyscy rozumiemy dobrze problem Jarosława Kaczyńskiego i innych liderów, albowiem bez tego finansowania z budżetu ich wielkie partie nie przetrwałyby kolejnych wyborów. Widząc, jak po każdych wyborach następuje fragmentacja partii, które już uzyskały mandaty sejmowe, zdajemy sobie sprawę, że nawet pomimo nałożenia haraczu na wszystkich obywateli, mają one zasadnicze trudności z dotrwaniem do końca kadencji, co dopiero mówić o nieprzewidywalności nowej elekcji! Rozumieć, rozumiemy, ale to nie zmienia faktu, że w Polsce niewielu się takich znajdzie, którzy uznaliby taką sytuację za normalną i godną poparcia. Dlatego zgłaszamy postulat jednomandatowych okręgów wyborczych (JOW), bo tam, gdzie tak przeprowadza się wybory, tego problemu nie ma.
Slogan Stokłosa wiecznie żywy dowodzi tylko, jak ubogi jest zasób argumentów, wytaczanych przez przeciwników JOW. Oczywiście, nie od dzisiaj wiemy, że Pan Premier jest zdania, iż argument siły zawsze jest lepszy od siły argumentu, ale przecież taki intelektualista jak Marszałek Ludwik Dorn mógłby już coś lepszego Panu Premierowi doradzić?
Niechęć braci Kaczyńskich do Henryka Stokłosy musi mieć swoje źródło w fakcie, że kiedy obaj oni dostali się do I Senatu RP z poręki Lecha Wałęsa, to Stokłosa miał czelność przełamać walec Solidarności i zdobyć jeden jedyny mandat uzyskany bez zdjęcia z Wałęsą! Dlaczego tylko Stokłosa i czy o tym rozstrzygnęły jego wielkie pieniądze możemy jedynie dywagować. Sztuka ta bowiem nie udała się innym wielkim potentatom, z potężniejszymi koneksjami, by przypomnieć choćby Dariusza Tytusa Przywieczerskiego – nie dość, że bogacz, to jeszcze filantrop i przyjaciel największych polityków, który miliardowymi datkami wspierał nie tylko ochronki i szpitale, ale nawet ikonę wolności i demokracji, jaką w owym czasie był Jacek Kuroń! A mimo tego dostała mu się figa z makiem i Stokłosie dorównał tylko w tym, że dzisiaj ścigają ich obu po świecie listy gończe!
Gdyby argument Stokłosa był coś wart, to w Senacie powinni zasiadać, w jakimś procencie, ludzie znacznie bardziej majętni, niż ci, którzy przeciętnie dostają się do Sejmu. Tymczasem, kiedy zapoznamy się z oświadczeniami majątkowymi posłów i senatorów, to nic takiego zauważyć nie sposób. Oczywiście, do Sejmu, uczciwą drogą (tzn. zgodnie z nieuczciwymi regułami ordynacji wyborczej!) żaden poseł niezależny wejść nie może, gdyż ordynacja całkowicie takie możliwości wyklucza. Niezależni pojawiają się dopiero po wyborach, a więc kiedy albo zostaną karnie wyrzuceni z partii, z listy której zostali wybrani, albo kiedy te partie zdradzą, jak nie przymierzając, Marszałek Marek Jurek i inni. W Senacie mamy aktualnie 5 senatorów niezależnych, są to panowie Bogdan Borusewicz, Kazimierz Kutz, Jarosław Lasecki, Marian Miłek i Maciej Płażyński. Poza senatorem Laseckim nikt z nich za bogacza się nie podaje, a zadeklarowane przez nich wszystkich razem oszczędności wynoszą zaledwie 170 tysięcy złotych, a więc ok. 40 tysięcy na głowę. Jedynie senator Lasecki mógłby tu uchodzić za bogatego, bo zadeklarował 600 tysięcy oszczędności i ponad 20 milionów majątku trwałego, a także wysokie dochody. Tyle tylko, że cała ta jego niezależność sprowadza się do tego, że jest członkiem Klubu Parlamentarnego Prawa i Sprawiedliwości!
W ogóle lektura oświadczeń majątkowych senatorów napawać może zadumą. 99 senatorów (oświadczenia majątkowego senatora Lewandowskiego w internecie nie ma) zadeklarowało razem nieco ponad 10 milionów złotych walorów gotówkowych (licząc razem dewizy i złotówki). Daje to marne 100 tysięcy na głowę, a i to trzeba jeszcze zważyć: najbogatsi są senatorowie Sikorski (PiS) oraz Smoktunowicz (PO), których oszczędności razem przekraczają 3 miliony złotych. Jak się okazuje 37 senatorów to bidaki, niczym myszki kościelne, i w swoich oświadczeniach nie deklarują nic, albo prawie nic (poniżej 10 tysięcy). Trochę lepiej to wygląda, jeśli chodzi o nieruchomości, bo tutaj każdy prawie senator wykazuje się roztropną zapobiegliwością i, z reguły, dysponuje, więcej niż jedną nieruchomością, co można tylko pochwalić. Ale nieruchomości mają to do siebie, że się nie ruszają i trudno je wykorzystać w kampanii wyborczej dla zdobycia mandatu senatora. Wypada więc między bajki włożyć opowiadanie o tym, jak to bogacze kupują sobie mandaty w warunkach wyborów większościowych i tam trzeba włożyć argument Stokłosa.
Na koniec wypada zwrócić uwagę Panu Premierowi i innym szermującym argumentem Stokłosa, że wybory w okręgach jednomandatowych to nie to samo, co wybory w okręgach dwu, trzy czy czteromandatowych. Wiem, że humanistom trudno to zrozumieć, a różnica pomiędzy jeden, dwa czy cztery wydaje się bez znaczenia. Ale tak nie jest i to z różnych powodów. Jednym z nich jest fakt, że bardzo wielu wyborców nie ma wcale świadomości, że przy wyborach do Senatu dysponują więcej niż jednym głosem i jak pokazują statystyki, ponad 20% wyborców głosuje tylko na jednego kandydata! Jeszcze bardziej istotny jest rozmiar okręgu wyborczego: w JOW okręgi wyborcze będą ok. 10 razy mniejsze od okręgów w wyborach senackich, a to oznacza, że wyborcy uzyskaliby dziesięciokrotnie większe możliwości poznania kandydatów i ich wybór byłby dziesięciokrotnie bardziej racjonalny i świadomy.
Doskonale rozumiemy, dlaczego Jarosław Kaczyński nie chce okręgów jednomandatowych i rozumiemy też powody, dla których nie wypada mu o tym mówić. Skoro nie ma więc dobrych argumentów, czy nie lepiej byłoby, gdyby raczej milczał, niż nie sprowokowany opowiadał nam takie kawałki?
Wrocław, 10 maja 2007